Doszło między nimi do sprzeczki. Szeptun był przekonany, że pomimo kończącej się drogi są bardzo niedaleko szlaku - tak wynikało z nawigacji. Szeptucha tego niekwestionowała, lecz wolała wrócić do najbliższego rozdroża niż przedzierać się wśród krzaków ciemnego lasu. Po dłuższej dyskusji i stanowczym sprzeciwie zawrócili. Całe podejście na wzniesienie okazało się niepotrzebnym wysiłkiem i to był powód, który ich jednoczył, bo mogli na to samo być źli. Choć ostatecznie stanęło na tym, że to Szeptuna wina, a do czego ten nie chciał się głośno przyznać. Stracili przez to pół godziny, a na rozdrożu skierowali się wzdłuż krawędzi lasu, gdzie sąsiadujące pola i łąki zionęły pustką. To była dla nich nowa sytuacja. Przyzwyczajeni do otoczenia starych drzew i gęstwiny, teraz mieli przed oczyma nieprzeniknioną niemal jednolicie czarną pustkę. Dopiero po kwadransie zdołali w oddali dostrzec majaczące światło przydrożnych lamp. Oboje poczuli ulgę. Wracali do doskonale znanego im świata, w którym prym wiódł miejski hałas. Nie sądzili, że raptem po kilku godzinach spędzonych w lesie, aż tak bardzo zatęsknią za towarzystwem ludzi. A właściwie musiała im wystarczyć tylko świadomość, że są wśród ludzi, bo mieścina o tej porze nocy, była praktycznie wyludniona. Po niespełna 10 minutach dotarli do asfaltu. Zaczął im towarzyszyć hałas szczekających na nich okolicznych psów. Zwyczajowo nie lubili ujadania, lecz teraz kiedy nerwy im wyraźnie odpuściły, odnajdywali w tym pewną przyjemność. Szczekanie psa było im znane, jak każdemu, a każdy z psów był za ogrodzeniem. Mogli czuć się bezpiecznie, bo wiedzieli że żadna dzika zwierzyna nie rzuci się na nich z ukrycia. Kiedy adrenalina przestała działać, zgodnie poczuli narastające w nich zmęczenie. Postanowili, że przy najbliższej napotkanej ławeczce, zatrzymają się na dłużej, by nieco odpocząć. I faktycznie trafili na taką, na pierwszym skrzyżowaniu w miasteczku.
To był dłuższy postój, w trakcie którego wspominali napotykające ich dziwne przypadki. Humory wyraźnie poprawiła im gorąca kawa. Przebrali się i założyli ciepłe polary i bluzy. Noc o tej porze zaczynała robić się nieprzyjemnie chłodna. Dochodziła 2:00, a przed nimi jeszcze conajmniej kilka kilometrów do noclegu i około dwie godziny ciemnego nieba.
Ciężko im było się podnieść, po zasłużonej przerwie. Wyraźnie się rozleniwili. Przed nimi rysowało się małe miasteczko wzniesione na zboczu wzgórza, u szczytu którego górowała stara twierdza.
Szlak prowadził przez samo centrum. Mijali wąskie uliczki czegoś na wzór starówki, oświetlone latarniami nocą place z kwietnikami i sklepiki z kolorowymi neonami. Przy braku ludzi, można było odnieść wrażenie, że to wszystko specjalnie dla nich.
Przemierzając krętę uliczki prowadzące zakosami stale pod górę, rozglądali się z nadzieją za jakimś czynnym sklepem całodobowym, bądź restauracją czy pubem. Pierwotnie byli przekonani, że nawet o tej porze, taka typowo turystyczna miejscowość, ma dla nich do zaoferowania jakiś punkt, w którym będą mogli zaopatrzyć się w coś do picia. Mijali kolejne zamknięte sklepiki i lokale. Wyglądało, że jedyne co działa w tym mieście, to bankomaty i parkomaty. Jakież było ich rozczarowanie, gdy dochodząc pod samą twierdzę, znajdującą się na samym końcu miasta, nie znaleźli możliwości zaopatrzenia. Parkingi stały opustoszałe w oczekiwaniu na turystów. Kasa była opustoszała i skryta w ciemności. Nie było nikogo z kim można by zamienić choć słowo i zasięgnąć języka o okolicy.
Nie pozostało im nic innego, jak poszukać sobie odpowiedniego miejsca na nocleg. Takiego, które będzie nadawało się do rozbicia namiotu, które nie okaże się po przebudzeniu terenem prywatnym.
Wyszli z miasteczka przybici, nie mając żadnego zapasu wody. Ta która im została, mogła wystarczyć jedynie do rana, by ewentualnie popić śniadanie.
Po minięciu ostatniego zamieszkanego zabudowania, poraz kolejny tej nocy znaleźli się w lesie. Przez ostatnie półtorej godziny, zdążyli zapomnieć o ciemnościach i związanym z tym stresem. Teraz na powrót w świetle czołowych latarek musieli przywyknąć do odosobnionego i nieprzyjaznego otoczenia.
Szli w milczeniu drogą, zastanawiając się, ile jeszcze zostało nocy i kiedy będzie robiło się widniej. Prognozy pogody zapowiadały upalny dzień, dlatego chcieli rozbić obóz wczesnym rankiem, kiedy będzie wystarczająco widno, ale jeszcze na tyle chłodno, by z przyjemnością zasnąć pod śpiworami.
Szeroka droga leśna prowadziła zakosami, a sam las sprawiał wrażenie przeciętnie wyglądającego. Nie było w nim nic uroczego, a rosnące wszędobylsko chwasty, pokrzywy i dzikie krzewy jeżyn potęgowały tylko negatywny odbiór.
Przemierzali dwudziesty kilometr szlaku. Byli zmęczeni przede wszystkim emocjami, których doświadczyli w trakcie wędrówki. Dodatkowo wyraźnie brakowało im snu. Na tym etapie nie było mowy o tym, by zachwycać się widokami i odnajdywać przyjemność w nocnej włóczędze. Priorytety wyraźnie uległy zmianom. W tej chwili szukali tylko wygodnego miejsca przy drodze, by rozbić namiot. Ale jak na złość metrów przybywało, czas uciekał, a odpowiedniego miejsca nie było. Z wolna jaśniało i zgodnie stwierdzili, że wystarczy kawałek płaskiego szerszego pobocza przy drodze. Zredukowali swoje oczekiwania i znaleźli takie miejsce na zakręcie. Rozbicie namiotu przy drodze to była dla nich nowość. A właściwie, wszystko co spotkało ich tej nocy było nowe.
Do tej pory mogli tylko sobie wyobrażać różne sytuacje w trakcie wędrówki po nocnym lesie, czytać o dzikiej zwierzynie, jej zachowaniach i wreszcie o samym noclegu na dziko.
Teraz, przy dużym zmęczeniu, wyłączyli myślenie o tym. Interesowało ich tylko to, by móc się wyspać i dzięki temu odpocząć.
W namiocie wystarczyło im dosłownie pięć minut, by zasnąć i stracić kontakt z rzeczywistością. Przed ósmą, po niecałych czterech godzinach snu, zbudził ich nieoczekiwany dźwięk. Dopiero po chwili, siedząc w namiocie, dotarło do nich, że to było tarcie gumowych opon rowerowych na szutrowej nawierzchni zakrętu. Gdy wyjrzeli na zewnątrz, okazało się, że rozbili namiot, przy stosunkowo często używanej przez rowerzystów drodze. A szlak pieszy, którym podążają, dzieli ten trakt ze szlakiem rowerowym.
Ze względów bezpieczeństwa i poczucia odpowiedzialności, zwinęli czym prędzej namiot, posprzątali po sobie, a poranny posiłek przy gorącej kawie urządzili nieco z dala od drogi.
Był sobotni, słoneczny poranek. Leśną drogą, niecałe cztery kilometry od Srebrnej Góry, ludzie wędrowali w obu kierunkach i licznie pojawiali się na rowerach. Nie było mowy o jakiejkolwiek prywatności.
Czar nocy i odosobnienia prysł bezpowrotnie. Teraz siedzieli i rozprawiali o tym, co lepsze: niepewność w nocnej samotności, ale w spokoju z dala od ludzi, czy nadmiar ludzi, generujących hałas, ale w świetle dnia, które w naturalny sposób dawało poczucie pewności i większego bezpieczeństwa? Po dłuższej rozmowie przy kawie, doszli do wniosku, że nie jest to wymarzony przez nich poranek. I choć czuli się w miarę wypoczęci, to prócz licznie przeszkadzającego im przelotnie nieznanego towarzystwa, zaczynało dokuczać upalne słońce.
Wiedzieli, że w tych warunkach bez wody, nie mogą kontynuować wyprawy. Co prawda, po zwinięciu obozu podjęli próbę dalszej wędrówki, lecz po pokonaniu kilku kolejnych zakrętów, definitywnie zrezygnowali. Nie pozostało im nic innego, jak wrócić, do najbliższej miejscowości, odwiedzonej nocą i zaopatrzyć się w wodę i napoje.
Zrezygnowani wracali skąd przyszli. Tym razem, droga nie przypominała tej sprzed kilku godzin. Mieli możliwość porównania tego, jaki jest odbiór nocą, z tym co dostrzega się za dnia. Po nie całej godzinie znaleźli się ponownie pod bramami twierdzy, a do centrum i czynnego sklepu spożywczego pozostał im kwadrans drogi.
W rosnącej temperaturze, coraz wyraźniej męczącej, jedynym pocieszeniem było to, że schodzili w dół. Ludzie mijani, wyspani i wystrojeni, krzątali się po uliczkach za swoimi sprawami. A w kontraście do nich Szeptunka z Szeptunem, którzy czuli się brudni, we wczorajszych spodniach i butach pełnych kurzu i błota. Dwa przeciwne sobie światy i horyzonty myślowe.
Wpadli do długo wypatrywanego sklepu, w poczuciu zachłanności i z myślą o wykupieniu wszystkiego co mokre i zimne.
Jak to zwykle bywa, skończyło się na kilku butelkach, choć i tak w niedalekiej przyszłości miało się to okazać niepotrzebnym wydatkiem. Usiedli na ławeczce, przy miejscowym skwerku i łapczywie gasili pragnienie, rozleniwiając się przy tym i oddając błogości chwili. Szeptun stwierdził, że niewyobraża sobie poraz kolejny podchodzić pod twierdzę, następnie przemierzać lasem do miejsca obozu, by kontynuować wędrówkę w panującym potwornym upale. Szeptucha długo się nie zastanawiała, bo wszystko to co ją ciekawiło w tej włóczędze, miało zdarzyć się w nocy. A ta rzecz jasna przeszła do historii. Więc zgodnie postanowili, że wrócą jakimś najbliższym autobusem do pobliskiego węzła kolejowego. I tu napotkali nie lada problem. Otóż po krótkim rozeznaniu w mieście, okazało się, że w Srebrnej Górze nie istnieje nic takiego, jak transport publiczny.
Stało się jasne, że jedyne co im pomoże się stąd wydostać, to tylko ich własne nogi. Poraz kolejny usiedli. Przez dłuższą chwilę, nie byli w stanie poukładać sobie tego wszystkiego w głowie. Tego, że miejscowość taka, jak Srebrna Góra, zwąca się turystyczną i wychwalająca dominującą w górze Twierdzę, nie zadbała o to, by możliwy był dojazd dla osób nie posiadających samochodu. Siedzieli w ciszy i zastanawiali się co ze sobą mają zrobić.
Postanowili, że upewnią się, czy nieczynny przystanek autobusowy jest już tylko powiewem przeszłości, czy może istnieje jakaś komunikacja zastępcza. Wrócili do jedynego wcześniej odwiedzonego, działającego sklepu i dopytali naiwnie wierząc, że jednak coś jeździ. Okazało się, że jeszcze przed dwoma miesiącami jeździł bus z Kamieńca Ząbkowickiego do Nowej Rudy, ale połączenie splajtowało. A teraz pozostaje tylko własny samochód. Najczarniejszy scenariusz zaczął się realizować. Byli w sytuacji bez wyjścia. Tylko oni, ich nogi i conajmniej jakieś 10, może 15km do najbliższego pociągu.
W tym czasie w sklepie, całej rozmowie przysłuchiwał się zdecydowanie młodszy, na sportowo ubrany, zadbany chłopak. Stał cierpliwie w kolejce milcząc, jedynie przyglądając się całej sytuacji.
Wyszli zrezygnowani ze sklepu i wściekli na siebie, że przed wyjazdem z domu, nie przyszło im do głowy, by sprawdzić na wszelki wypadek istniejących połączeń. Z pomocą przyszedł im chłopak ze sklepu. Przywitał się, przyznał że podsłuchał rozmowę i zakomunikował, że zmierza właśnie samochodem do Kamieńca Ząbkowickiego, i że chętnie ich ze sobą zabierze. Szeptun się tak ucieszył, że nie wiedział, jak zareagować. Inicjatywę przejęła Ona, której teraz świecące oczęta, zdradzały podniecenie z nadarzającej się okazji do ewakuacji. Z wielką radością w ich imieniu przyjęła propozycję i w ten sposób wydostała ich z nie lada opresji.