Przez wielu Rysy są zwieńczeniem tatrzańskich eskapad, bo są najwyższym szczytem w Polsce.
Dla nas nigdy nie były celem, nie żebyśmy je lekceważyli, ale odstraszały nas od nich legendy o tłumach ludzi, którzy się próbują na nie wspiąć.
Po czterech dniach tatrzańskich wędrówek skusiliśmy się z Szeptunem na zdobycie Rysów. Jak ćmy do światła Rysy przyciągnęły nas do siebie. Próbę rozpoczęliśmy 14 września w sobotę o 6 rano. Ranek zgodnie z prognozami był deszczowy, co pozwoliło nam się łudzić, że na szlaku nie spotkamy wielu towarzyszy wyprawy. O tym jak złudne to było myślenie, przekonaliśmy się już na parkingu w Palenicy Białczańskiej.
Później było jeszcze gorzej. Już powyżej Czarnego Stawu, ciągnęliśmy się za masą turystów. W okolicach Buli był już tłok, a jak spoglądaliśmy w stronę łańcuchów, to zauważyliśmy kolejkę ludzi, chcących czym prędzej zdobyć szczyt. A co będzie jak ta cała fala nadciągających tłumów tam dotrze?
Zastanawialiśmy się długo co zrobić. Biliśmy się z myślami, czy pchać się tam tylko po to by zdobyć Rysy? Czy to jeszcze jest przyjemne? Bo przecież w góry chodzimy dla przyjemności, a nam przyjemność daje swoboda i czas poświęcony na kontemplację, na podziwianie majestatu gór, a w zaistniałej sytuacji nie było na to miejsca. Ponadto zdrowy rozsądek podpowiadał nam, że stojąc w kolejce do każdego łańcucha, zarówno na podejściu jak i zejściu, może zabraknąć nam czasu, by zdążyć przed zmrokiem. Bo prócz problemów z dostępem do łańcucha, trzeba było jeszcze wytracić wysokość na śliskich kamieniach i uważać, by kogoś przypadkiem nie popchnąć. Zdecydowaliśmy się na odwrót.
Rysy poczekają. A my zdobędziemy je w sposób jaki lubimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz