Nie da się go pomylić z niczym innym. Ma żółte, filcowate kwiatki zebrane w baldachy i pachnie... no właśnie - intensywnie. Jedni czują w nim naftę, inni kamforę, a jeszcze inni mówią po prostu: „śmierdziuch z dzieciństwa”. Ale każdy, kto raz go poczuje, zapamięta ten zapach na długo.
Rośnie na skrajach łąk, przy drogach i polanach - tam, gdzie las styka się z otwartą przestrzenią. W lipcu wrotycz występuje masowo, w gęstych kępach - jakby strzegł dostępu do głębi. I nieprzypadkowo - to roślina, która chroni.
Wrotycz znany jest z tego, że odstrasza komary. Wystarczy rozetrzeć w palcach jego kwiaty i liście, a potem natrzeć nimi skórę - nie pachnie się wtedy jak perfumeria, ale komary potrafią dać spokój na dobry kawałek drogi. Wrotycz nie działa długo i nie zastąpi profesjonalnego środka, ale jako doraźna ochrona - sprawdza się zaskakująco dobrze.
Dawniej wkładano go do szaf, pościeli i pod poduszki, bo pomagał odstraszyć nie tylko komary, ale też mole, wszy i pchły. W ogrodach używa się go do dziś - jako naturalny oprysk przeciwko mszycom.
Ale uwaga - to zioło nie dla każdego. Wrotycz zawiera tujon - związek, który w większych ilościach może być toksyczny. Dlatego nie robi się z niego naparów, nie wciera się codziennie, nie podaje dzieciom ani zwierzętom. To nie jest zioło do picia - to zioło do odstraszania.
I może właśnie dlatego tak bardzo pasuje do lipcowego krajobrazu. Bo wrotycz nie jest słodki. Jest ostry, intensywny i niepokorny - jak przyroda w środku lata.
Nie do ozdoby, tylko do działania. I za to należy go szanować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz